Policjant siedzący w budynku pokazuje mi wyprowadzanie w kajdanach. Tego hostelu nie ma tu od roku!- wtóruje mu listonosz. Kogo zamknęli i za co- nie wiadomo. I co teraz zrobię? Nie mam internetu w telefonie, bo nikt mi nie chciał sprzedać karty sim, listonosz się ulatnia, a pies nie jest zainteresowany tym, żeby mi pomóc znaleźć jakiś inny. Czy tylko ja mam takiego pecha? Długo szlajałam się po ulicach, ale żadnego noclegu nie mogłam znaleźć. Trzepałam się z zimna, bo ktoś mi zwinął adidasy w Laosie i byłam w samych baletkach. Dopiero dziewczyna w sklepie z telefonami, która też nie sprzedaje mi karty sim, ogarnia dla mnie wszystkie adresy i lokalizacje.
Mimo to postanowiłam się ewakuować z Kunmingu jeszcze dziś. Chiny są fajne, ale nie w tym mieście. Tak rozpoczęłam moją wędrówkę po Yunnanie.
Yunnan mój ulubiony
Przystanek pierwszy. Dali. W miasteczku rezyduje sporo obcokrajowców, którzy tak się w Dali zakochali, że postanowili w nim osiąść na dobre. – Mi spodobała się atmosfera. – mówi Dolla, Chinka z sąsiedniej prowincji Syczuanu, która na parę miesięcy wybrała sobie to miasto. – Tu jest na luzie. Te kafejki! No i jest pięknie. Lubię chodzić nad jezioro.
Kiedy razem łapałyśmy stopa, żeby z nad niego wrócić zatrzymały się trzy miejscowe dziewczyny. – Nie rozumiem co one mówią! To lokalny dialekt. – śmiała się, kiedy jechałyśmy. Po mandaryńsku wielu Chińczyków uczy się mówić dopiero w szkole. W domu i ze znajomymi mówią po swojemu.
-A Lijiangu nie lubisz?
-Eee zbytnia komercja, nie ma atmosfery.

Mi się jednak Lijiang spodobał, choć faktycznie nie ma tego uroku do mieszkania co Dali. To ichnie Zakopane, pięknie położone pod Jade Snow Mountain, z drewnianą zabudową, z setkami sklepików i z bardzo głośną strefą karaoke. Ale ma też targ, który wymiata.
W labiryncie
Chciałam znaleźć wczorajsze stanowisko z zupą z kociołka i śmierdzącym tofu. Błądziłam bez końca między alejkami z suszkami wszelkiego sortu, suszoną pomarańczą i małą fioletową różą, grzybami, korzeniami, miniaturowymi jabłuszkami. Gubiłam się w labiryncie mięs na haku, suszącymi się na słońcu, między udźcami o żółtej powłoce. Mijałam ryby pływające w miednicach, bloki tofu, plastry z miodem, niekończące się stosy mandarynek, kumkwatów, cytronów, bananów, smoczych owoców. W rogu był niemalże wstydliwie schowany dział wystających z worków ziemniaków, do którego szło się przez alejkę bulw. Czego były to bulwy, to nie wiem. Przed oczami przewijały mi się puchate ciasta, o których wiedziałam, że są nie za dobre, lokalne placki z nadzieniem niespodzianką, smażone placuszki ze startych ziemniaków. Mijałam budki z nudlami pełne przyglądających mi się ludzi, dzieci ciągnące po ziemi długie patyki, sprzedawczynie grzejące sobie obiad w kociołkach przed stoiskami, sprzedawców gadających o dupie Marynie. Starsze babki taszczyły na plecach kosze, do których ładowały zakupy, inni na swoje łopatki zarzucali dzieci. Robiłam już trzecie okrążenie nie mogąc się wydostać z labiryntu, gdzie było wszystko tylko nie moja zupa.. Jedyna, która uratowała honor lijiańskieo jedzenia. Ohydnego.

Dupa
Już na samym początku wyprawy w Lijiang nagle popsuło mi się kolano. Szłam po mieście i auuuu.. Skrzyp, skrzyp. Auuuu! Myślała, że to z zima i zaraz kupiłam ocieplacze i diklofenak w spreju. Było tylko gorzej. A ja tu przyjechałam zrobić trekking po Wąwozie Skaczącego Tygrysa! No i dupa zbita. Czasem tak bywa, że coś sobie zaplanujemy i nagle wyrasta trol z ziemi. Nie wiem jak was, ale mnie nic bardziej nie frustruje jak to, że ciało mi odmawia posłuszeństwa! W aptece nie szło się dogadać, dopiero turyści z Malezji przewinęli temat aptekarce i zaopatrzona w nowy yunnanowy sprej rozpoczęłam walkę z niemocą. Niedługo mogłam chodzić w zwolnionym tempie.

Jak spotkałam szamana
Pojechałam do Bashi i spotkałam szamana. Zawsze sobie wyobrażałam szamanów podczas szalonych rytualnych tańców, gdzie rzucali w transie swoje zaklęcia. Ten jednak działał inaczej. Smarował ozdobne i a jakże magiczne litery-kaligrafie. Na szczęście. Na zdrowie. Na pieniądze. Po zakupie nie działających talizmanów w Japonii już się nie dam nabrać. Kasy i zdrowia mi tylko ubywa. Szamanem w Bashi zostaje się z dziada pradziada, jest ich aktualnie trzech i kobieta nie może być szamanem. Chociaż Chiny nie są zbyt religijne, Yunnan jest dość buddyjski to w Bashi ciągle się wierzy w siły natury. Czego innego zresztą oczekiwać po rolniczym regionie, gdzie życie jest wyznaczane przez cztery pory roku.
W lokalnym ośrodku-galerii funkcjonuje wyjątkowa szkoła. Jej uczniów nie ogranicza wiek, mają między 15-53 lata, niektórzy są niepełnosprawni. 8 mistrzów, kilkudziesięciu nauczycieli, kilkuset uczniów, mozolna praca.
W Europie się tego nie spotyka, piękny efekt, obrazy jak zdjęcia. Nie malowane. Wyszywane. Wyglądające jak milion dolarów. Musicie wierzyć na słowo bo zdjęć nie było wolno robić. Obrazy maja nowoczesny design, a jeden z mistrzów wystawiał już w niemalże 30 krajach.

Love story
Pewnie zastanawiacie się gdzie Chińczycy najbardziej lubią robić zdjęcia ślubne. Po Paryżu jest to Shuhe. Piękne Shuhe. Romantyczne. Też turystyczne. Ale co tam! I tak warto się tam wybrać. To akurat po drodze z Bashi do Lijiangu. Wcinałam tam głownie ciastka z różą. To yunnanowy hit!


Niebo
Czyli Tybet. Na skraju Yunnanu leży mityczna kraina Shangri-la- pierwszy przystanek Tybetu w dalszej drodze. To właśnie Shangri-la skradła moje serce. Stare miasto jest utkane z charakterystycznych drewnianych domów, a życie toczy się w nim powoli.
-Władza nie lubi samochodów na starówce.- Tłumaczy właściciel hotelu, który taszczył moją walizę od miejsca, gdzie nie mogło wjechać auto. – Parę lat temu wybuchł pożar i spłonęła połowa starych zabudowań. Dziś na nowo są obleczone w szatę z drewnianej koronki i ażurów. Jakie piękne!
-Jesteś Tybetańczykiem?- pytam go. – Nie z Kantonu. Shangri-la to już Tybet i jednocześnie to już Chiny. Niewiele osób wie, że poza TARem, czyli Tybetańskim Rejonem Autonomicznym, gdzie trzeba chuje muje, cuda na kiju, zezwolenia, przewodnika, dolarów, jeszcze więcej srolarów leży większość Tybetu. Tak nie potrzeba Wam żadnych zezwoleń, żeby zobaczyć aż 60% Tybetu!
Hulanki u Sekty Żółtej Czapki
Szkielety tańczyły swój dziwny taniec powstania i upadku. Mnisi dęli w długie trąby, a cztery dziwne postacie pokazywały monety, ale nie dały ich zabrać. -A figa ci z makiem! Podali starszemu jegomościowi w kapeluszu i hipisowskich okularach jakieś jabłko. Wziął je i roztrzaskał z impetem o ziemię. Udany gniew i szczery śmiech. Miałam wielkie szczęście przyjechać akurat na Festiwal dla dzieci i klasztorze. Ale było do oglądania!

Większość publiki stanowili Tybetanie, głównie starsze osoby. Niektórzy do mnie zagadywali, ale ta wstrętna nieznajomość języka nie pozwalała mi przejść bariery języka migowego. Nie mogłam poznać ich historii, posłuchać opowieści, dowiedzieć się jak jest. Sam klasztor olśniewa swoimi wnętrzami i pysznymi malowidłami. Myślę, że niejeden artysta by się w nim zakochał.
Pewnie was ciekawi co to za Sekta Żółtej Czapki. Naprawdę się tak nazywają. To odłam buddyzmu tybetańskiego, do którego należy m.in Dalajlama. Noszą charakterystyczne żółte nakrycia głowy podczas uroczystości.

Prawdziwa kraina szczęścia
Ale nie tylko filozofia jest w Shangri-la niebiańska! Niebiańskie są też łąki, góry i jeziora. Jezioro Napa uwiodło mnie bez reszty, to przy nim ptaki decydują się spędzić zimę. I ja też jestem ptakiem. Chociaż z racji kontuzji poruszającym się autobusem. Tafla odbijała od siebie słońce i chmury niczym słone jezioro Chaka, konie skubały trawę, a włochate świnie nurzały się z rozkoszą w przybrzeżnym błocku. C’est la vie!
W końcu po dwóch tygodniach sprejowania mogłam w miarę chodzić i zdecydowałam się udać do upragnionego Wąwozu Skaczącego Tygrysa. Ale to już temat na następny post.
Filmik z Jeziora Napa znajdziecie na moim fb.

W Yunnanie znalazłam wspaniałą naturę i piękne klimatyczne miasteczka. Kuchnię bez nieprzyjemnych niespodzianek. W Yunnanie łatwo się zakochać i ciężko nie chcieć wrócić. A nawet zamieszkać. Miejcie to na uwadze.







Schody do nieba??? Frapujący tytuł.. Ciekawe historie, opisujesz je w interesujący sposób.